Do najtrudniejszych do ocenienia należą te pozycje, które same w sobie zdecydowanie wybijają się ponad przeciętność, ale z drugiej strony w ostatecznym rozrachunku nie potrafią sprostać oczekiwaniom, jakie się wobec nich ma. Jeżeli chodzi o przywrócone do życia w telewizyjnej wersji Fargo, nie muszę chyba specjalnie kogokolwiek przekonywać, że stawka zawsze jest wysoka. Odkąd kilka lat temu Noah Hawley dał nam pierwszy sezon tego serialu, dzieło niemalże dorównujące filmowemu pierwowzorowi, a potem drugi, sytuujący się na zbliżonym poziomie, wieści o kolejnym sezonie słusznie wzbudzają dreszczyk emocji. Czy warto było czekać? Wydaje się, że dużo zależy od oczekiwań.
Zobacz również: Na pierwszy rzut oka: 3. sezon Fargo
Głównymi bohaterami trzeciej odsłony Fargo są dwaj bracia Stussy (Ewan McGregor w podwójnej roli). Wyglądają identycznie (nie licząc ufryzowania), jednak dzieli ich cała reszta. Emmit to odnoszący ogromne sukcesy zarówno w pracy, jak i życiu osobistym mężczyzna, z kolei Ray to synonim klęski. Kością ich niezgody jest pewien znaczek, który Emmit podstępem odebrał temu drugiemu, zyskując dzięki temu bogactwo. Wszystko zaczyna się komplikować, gdy Ray wraz z nową, czarującą i niebezpieczną ukochaną (Mary Elisabeth Winstead) knuje plan zemsty. W tym samym czasie do firmy lepiej prosperującego brata wchodzi pewien ekscentryczny jegomość (David Thewlis) z propozycją nie do odrzucenia…
Twórcy Fargo zdecydowanie próbują nowych rzeczy, o stagnację więc nie posądzimy ich na pewno. Hawley eksperymentuje z materiałem, próbuje wykrzesać nowy efekt. I tak w ogromnym stopniu zrezygnowano z typowego dla serii „zimowego” klimatu, stawiając na eklektyzm. To samo zresztą można powiedzieć o rozlicznych wątkach, które rozrzucone niczym cudaczne puzzle plączą się po planszy, czasem składając się w spójną całość, innym razem nie. I tutaj dochodzimy do jednego z mocniejszych argumentów przeciw 3. sezonowi: problem ze spójnością. Owszem, tak jak w każdym Fargo, tutaj również występuje pewien spajający motyw (oprócz oczywiście nierozerwalnej części całej wymyślonej przed laty przez braci Coen konstrukcji groteskowego starcia dobra ze złem). Jest nim pewna interpretacja pojęcia kłamstwa, czy też raczej dywagacji o granicy występowania tego abstrakcyjnego pojęcia w praktyce. Przewija się to przez praktycznie cały sezon (np. czyny braci Stussy i ludzi wokół nich), a idealnymi klamrami są znakomicie nakręcone sceny przesłuchań – najpierw w otwierającej scenie pierwszego odcinka, a potem w ostatnich minutach finału. Nie brak też kilku smakowitych kąsków dla fanów poprzednich serii, a nawet drobnych wątków metafizycznych (Ray Wise w epizodycznej roli to prawdziwa bomba). I gdyby z tego przede wszystkim się składał trzeci sezon – czyli głownie złożenia najlepszych cech początkowych i końcowych epizodów), ocena byłaby bezdyskusyjnie wyższa. Niestety, główny wątek prawdopodobnie nie zdołał być rozciągnięty na całe 10 odcinków (ewentualnie Hawley po prostu przeholował z obfitością) i otrzymujemy multum wątków pobocznych, które w sporej mierze po prostu nużą.
Prawdopodobnym przyczynkiem do następującego stanu rzeczy jest – co biorąc pod uwagę to, z jakim serialem obcujemy, szczególnie boli – miałkie w ostatecznym rozrachunku postacie. Zgoda, są barwne i większość ciężko wymazać z pamięci, ale to głównie złożenia wybuchowych cech, bez grama głębi. Thewlis znakomicie bawi się swoim bezwzględnym Vargą, lecz tak naprawdę postać jest sama w sobie do bólu ograną maską reprezentującą współczesnego diabła, podpisującego pakt z bogatymi naiwnymi i cierpliwie oczekującego spłaty długu. McGregor to także klasa sama w sobie, niczym bowiem nie ustępuje aktorsko od elity – tylko cóż z tego, skoro obie (!) jego postacie to słabi, na dłuższą metę mało ciekawi pantoflarze. Mary Elisabeth Winstead także przecież nie ustępuje reszcie pola, ale jej Nikki to niezdecydowany koncept. Ostatecznie nie jest ani w pełni klasyczną femme fatale, ani umiejącą znaleźć w sobie odrobinę heroizmu w sobie antybohaterką. Tak jakby przez wszystkie odcinki twórcy prowadzili ze sobą wojenki, kim ostatecznie ma być ta postać i jaki miałby się okazać jej cel, by w końcu uświadomić sobie, że czas ekranowy się kończy i zostawić biedną dziewczynę w rozkroku.
Wymienić można by chyba każdą co istotniejszą postać, ale my poprzestańmy na wyjątkowo nieudanej policjantce (skądinąd zagranej – a jakże! – naprawdę porządnie przez znaną z Zaginionej dziewczyny Carrie Coon), która po prostu… jest. Nie ma w sumie ani specjalnie oryginalnej osobowości (dla filmowej Marge Gunderson czy Molly Soverson z pierwszego sezonu to wręcz obraza majestatu), ani ciekawie rozrysowanych wokół niej wątków. Zapamiętać można u niej najmocniej snucie się przez kilkadziesiąt minut czasu ekranowego w ramach własnego śledztwa (poświęcono na to cały epizod, nie trzeba niemal dodawać, że zdecydowanie najsłabszy) i równie nudny konflikt z nowym przełożonym (Shea Whigham). Owe fakty osłabiają siłę uderzenia Fargo i żadne efekciarskie wstawki z szalejącą momentami aż za bardzo muzyką czy znakomicie poprowadzoną kamerą tego nie uratują do końca tego aspektu serialu. Nie uczyni tego też kryminalna zagadka zabójstwa czy inne cuda-niewidy w postaci choćby powieści SF o żyjącym całe milenia robocie.
Fargo wciąż jest serialem zdecydowanie wartym do obejrzenia (choćby przez wzgląd na aktorstwo i reżyserię), jednak nie ma już przy nim połowy „ochów” i „achów” z poprzednich sezonów. Nie licząc kilku szalonych momentów, całość straciła nawet nieco swojej reprezentatywnej ostrości w grotesce, próbując wydziwiać tam, gdzie powinno się np. odpowiednio dobrze poprowadzić postacie, zamiast próbować omamiać widzów wizualnymi fajerwerkami i bezsensownymi szokującymi scenami otaczającymi to, co wartościowe. Co więc mogę powiedzieć? Wciąż widowisko to ze wszech miar dobre, lecz fan tego małego uniwersum ma pełne prawo poczuć gorycz rozczarowania.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe