Orange is the new black to serial, który pierw oglądają wszystkie nasze znajome, po czym z ciekawości sami zaczynamy i okazuje się, że jest dobry. Oporni jeszcze będą podpinać pod guilty pleasure, inni znów bez problemu zaakceptują aspekt rozrywkowy, jaki niosą przygody w Litchfield. Piąty sezon to moment w którym sporo serii zaczyna się wykładać, czy to z braku pomysłów, czy to z wykorzystania najlepszego materiału na początkowe sezony. Ironicznie, popularność wielu produkcjom szkodzi; sztuczne rozciąganie ilości odcinków czy sezonów zawsze odbija się na jakości. Tak na szczęście nie było w przypadku OitNB, gdyż najnowszy pakiet 13 odcinków wprowadza sporo świeżości i zaskakuje różnorodnością.
Twórcy prowadzą serię w dobrym kierunku, nieustannie ewoluując i zmieniając akcent na poszczególne elementy. W 1-2 mieliśmy narrację nastawioną typowo pod postać Piper, podczas gdy w sezonie trzecim stwierdzono, że ta linia fabularna nie pociągnie zbyt długo i zmieniono formę na coś, co można nazwać luźnymi, więziennymi opowieściami. Takie babskie Oz. Potencjał w tym jest iście nieskończony, można dowolnie wymieniać postacie, żonglować wątkami i kreować kolejne retrospekcje dopełniające całości. Czasem jednak może to doprowadzić do stagnacji i znużenia, potrzebna jest wtedy implozja, która wywróci wszystko do góry nogami. I tym właśnie są zamieszki w piątym sezonie.
Na wstępie szacunek dla showrunnerów, że postanowili rozciągnąć ten jakże ciekawy motyw buntu więziennego na cały sezon. Największą serialową zbrodnią jest potraktowanie widza cliffhangerem, który zostaje rozwiązany później w pierwszych odcinkach następnego sezonu. Tutaj właściwie całość dzieje się w przeciągu kilku dni. Ta dynamiczna forma nie obeszła się bez strat, głównie w retrospekcjach, których jest tutaj zdecydowanie mniej. Z przyczyn oczywistych, jest to zabieg konieczny, po prostu za dużo się dzieje i mało jest tzw. przeskoków czasowych, między które można by tę ekspozycję wcisnąć.
Musiałbym chyba poświęcić osobny artykuł, aby wymienić wszystkie motywy, które zostały tutaj użyte. Począwszy od całości, która przypomina trochę Włatcy Much Goldinga, z tą różnicą, że zamiast konchy, władzę ma ten, kto trzyma broń. Dodając do tego Eksperyment z zamianą ról, nie mówiąc już o odjechanych nawiązaniach do Kevina samego w domu czy sekwencja horroru rodem z Piątku 13-go. Najbardziej trafiła do mnie jednak diametralna zmiana tonu względem poprzednich sezonów. Biorąc pod uwagę, jak brutalne i mroczne są niektóre momenty, aż ciężko uwierzyć, że to wciąż ten sam serial. Porównując do poprzednich sezonów czy nawet konkurentów oscylujących na podobnym poziomie kategorii wiekowej, cała reszta przypomina bajki Disneya. Nie mówiąc już o czarnym humorze, którego tutaj sporo. Z pozoru całkiem pokręcone sceny jak ta z pokazem talentów stanowią paradoksalnie największe źródło humoru.
Gdzieś tam pomiędzy kolejnym składaniem żądań czy więziennymi potyczkami próbuje raczkować komentarz systemu penitencjarnego. Na próżno go jednak zgłębiać, jest on dość prosto nakreślony i raczej nie wzbudzi w nas chęci do refleksji. Podobnie sytuacja ma się z podjęciem tematu rasizmu. Niby jest, ale to w zasadzie minimum, które być musi. Już bardziej nakreślone są same postacie i relacje między nimi, co oczywiście w serialach jest najważniejsze. Są bohaterowie, których uwielbiamy i bohaterowie, których uwielbiamy nienawidzić. Nawet te najbardziej pokręcone indywidua mają w sobie jakiś urok czy charakter, na które nie można pozostać obojętnym. Wszystkie te czynniki składają się na rasowe, przyjemne w oglądaniu i przemyślane widowisko.
Ilustracja wprowadzenia: Netflix