Gwiazdy – recenzja biografii Jana Banasia!

Recenzję takiego filmu jak Gwiazdy Jana Kidawy-Błońskiego muszę zacząć prywatą. Ode mnie, jako od kibica. Od małego bowiem śledzę gości biegających po zielonych boiskach w bardzo wielu rozgrywkach. I od małego kibicowałem swoim rodakom. Nie było to łatwe, dokładnie tak samo, jak słuchanie, jak wspaniale grała nasza reprezentacja w latach 70. i 80. Ci goście byli idolami całej Polski. My, jako następne pokolenie kibiców, mogliśmy ich tylko zazdrościć. Do tego byli ludźmi z naprawdę ciekawymi historiami, o czym mówi nam literatura, niezliczone ilości reportaży, czy oni sami w wywiadach. Dlatego też zawsze bardzo chciałem zobaczyć film o którymś z tych bohaterów. A gdy tylko usłyszałem o Gwiazdach, miałem ochotę wysłać butelkę whisky każdemu, kto w końcu zdecydował się coś takiego stworzyć. A po seansie mam mieszane uczucia. Bo z jednej strony dalej się cieszę, że biografia Jana Banasia powstała. Z drugiej jednak to nie jest dobry film. Delikatnie mówiąc…

Zobacz również: Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej – recenzja filmu

Cała historia zaczyna się w Berlinie. Matka Jana (a właściwie Heinza-Dietera) Anna przyjechała tu podczas wojny, aby odnaleźć ojca swojego nadchodzącego dziecka. Chłopak urodził się więc w stolicy Niemiec, jednak jego ojciec szybko zaginął gdzieś na froncie, więc matka wraz z dzieckiem wróciła na Śląsk. Wcześniej jednak Hans zdążył pokazać synkowi piłkę. I Ty też, drogi widzu, naciesz się w kinie tą chwilą, bo za dużo to jej później nie będzie.

Bo to film o piłkarzu, ale niestety już nie o piłce. Wydarzenia fantastycznego dla polskiego futbolu przełomu lat 60. I 70. są tu tylko tłem, ale tłem słabym, nieprzystającym do całej reszty filmu. Ot, chwila przerwy w opowiadaniu historii, bo Banaś akurat strzelił Anglikom w Chorzowie, albo Górnik Zabrze grał w finale Pucharu Zdobywców Pucharów. Kilka z tych momentów jest fajnych, kilka mniej (finał wspomnianego turnieju Górnik Zabrze – Manchester City to sekwencja straszliwie wręcz przestylizowana), jednak najlepiej działają bez całego kontekstu tego filmu. Gdy Janek dostaje wreszcie szanse zadebiutowania w FC Koeln, powinniśmy cieszyć się razem z nim. Nie jest tak jednak z prostej przyczyny. Bo Kidawa-Błoński wcześniej nie pokazywał nam piłki, a tylko wódkę. Tak, bardzo dobrze wiem, że futbol lat 60. I 70. to pot, łzy i błoto podlane rozcieńczonym spirytusem. Ale tu było tylko to ostatnie. Kibic odczuje wielkie rozczarowanie.

Zobacz również: Wywiad z Sebastianem Fabijańskim

Struktura filmu brnie bowiem cały czas do jednego punktu, punktu wyjścia. Jeśli widzieliście trailer, mogliście tam usłyszeć że Trener potrzebował jednego napastnika. A nas było dwóch. I była jeszcze Marlena. Marlena wcale nie chciała grać w Górniku Zabrze. Była kością niezgody stojącą pomiędzy przyjaźnią dwóch głównych bohaterów. Od razu trzeba powiedzieć, że przyjaźnią tylko papierową, między Kościukiewiczem a Fabijańskim nie widać absolutnie żadnej relacji, mimo że film cały czas do niej brnie. A odpowiedzią na wszystko jest tu Marlena.

Marlena, która… jej, jak źle napisana jest ta postać. Obiekt westchnień Gintera i Banasia to w tym filmie kobieta sztuczna jak posąg. Ona tu jest i to właściwie byłoby na tyle. Oczywiście piękna z niej dziewczyna, ale to nie sesja dla playboya, a film. A ona nawet kwestii ma bardzo mało. Idę o zakład że w tym filmie więcej razy pada jej imię, niż ona sama wypowiada słów. Ci dwaj goście kochają kłodę drewna. I o kłodę drewna cały czas ta intryga się rozgrywa. Przedstawienie niektórych jej wyborów jest oczywiście podobne, bo moment, w którym Ginter może wypowiedzieć znane z trailera Widzisz Jasiu, mnie wybrała to scena, która będzie mocnym kandydatem do nagrody Marthy roku 2017. I jeszcze samo umiejscowienie akcji, które daje nam do zrozumienia, że wszystkie te wydarzenia Kościukiewicz opowiadał przesłuchującemu go na komisariacie Adamowi Woronowiczowi. Trafił wyjątkowo ciekawskiego glinę, jeśli mógł mu opowiedzieć całą historię swego życia. Czemu zamiast wyjaśnić te konkretną sprawę cały czas go słuchał? Nie wiem, ale znając ten film, to pewnie powodem była Marlena.

Najlepiej z całej trójki głównych bohaterów wypada więc Sebastian Fabijański. Widać jak bardzo jest świadomy, że ma teraz w polskim kinie swoje pięć minut. Nie jest to może wybitna rola, ale na wybitną nie pozwolił scenariusz, a gwiazdor Pitbulla dał się w tym filmie zapamiętać. Do niego prowadziła jednak każda fabularna ścieżka, więc miał łatwiej niż drugi plan, który w kilku przypadkach też zasługuje na parę słów uznania. Bardzo dobry jest Eryk Lubos, Marian Dziędziel i Magdalena Cielecka. Pojedyncze scenki z nimi można pokazywać młodym adeptom aktorstwa. Jako całość nie wypalają, bo nie mają postaci, ale zdecydowanie nie jest to ich wina.

Pierwszy polski film o jednej z piłkarskich gwiazd lat 70. jest więc falstartem. Rację bytu będzie miał dopiero wtedy, jeśli będzie początkiem trendu, który da nam w najbliższych latach kilka podobnych biografii. Na to się na razie nie zapowiada, jednak osobiście dalej mam nadzieję. Wtedy będziemy mogli wrócić do tematu whisky z pierwszego akapitu. Na dziś dobrze jednak, że przypomniał mi Sen o Victorii. Gorzej że piosenka ta jest jednym z jego największych atutów.

Redaktor prowadzący działu recenzji filmowych

Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.

Kontakt pod [email protected]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?