Neil Gaiman uznawany jest za jednego z najlepszych twórców związanych z fantastyką. Poza wyśmienitymi książkami, cenionymi na całym świecie, pisze również scenariusze do komiksów – m.in. wybitna seria Sandman, będąca wręcz jednym z kamieni milowych powieści graficznych, warto także wspomnieć o jego wkładzie w tworzenie mitologii klasycznych superbohaterskich uniwersów (choćby pisani dla Marvela Przedwieczni lub Batman: Co się stało z Zamaskowanym Krzyżowcem – dla DC Comics). Jego dzieła są także chętnie ekranizowane (w czym zresztą udział lubi brać sam zainteresowany). W takim wypadku na to, że Amerykańscy bogowie – dla wielu najlepsza powieść Gaimana – została wreszcie przeniesiona na ekran, powinniśmy odpowiedzieć nie inaczej niż „dopiero teraz?”. Pomoc zaoferował Gaimanowi świetny Bryan Fuller, więc wymagania – i bez niego bardzo zresztą wysokie – wprost proporcjonalnie rosną. Jaki mamy efekt po pilocie? Jest naprawdę dobrze, ale czekamy na więcej.
Głównym bohaterem jest Cień (Ricky Whittle), mężczyzna kończący swoją kilkuletnią odsiadkę w więzieniu. Gdy już ma powrócić w ramiona kochającej żony (Emily Browning), w ostatniej chwili dowiaduje się od naczelnika więzienia o wielkiej tragedii. Po drodze w rodzinne strony zagubionego Cienia spotyka tajemniczy mężczyzna, który każe na siebie mówić pan Wednesday (Ian McShane). Od tego momentu rozpoczyna się szalona wyprawa wypełniona irracjonalnymi zwrotami akcji i totalnym obłędem.
Co z pewnością może cieszyć szczególnie fanów adaptowanej prozy, niemal cały epizod jest bardzo wierny w stosunku do swego materiału źródłowego. Gaiman nie bawi się w eksperymenty w rodzaju filmowego ujęcia Gwiezdnego pyłu i nie zmienia diametralnie podstaw fabuły z książki. Prawdopodobnie dlatego, że tym razem po prostu nie musi. Wykorzystuje metraż, jaki może mu zaoferować telewizja, nie ograniczając się zbyt mocno. To i kreatywna ręka Fullera sprawiają, że otrzymujemy w ogromnej mierze coś, co odnaleźć można czytając prozę Gaimana: gęsty klimat, gdzie realność miesza się z szaleństwem, a mistycyzm z groteską. Generalnie rzecz biorąc, rejony tak bardzo dziwaczne i na pierwszy rzut oka do siebie nieprzystające, że niemal wszędzie indziej dostalibyśmy tani kicz (chyba, że to Lynch). Nie na darmo rzuciłem tutaj mimochodem nazwiskiem twócy Dzikości serca, bowiem w serialu znajdują się sceny (np. spotkanie z Bilquis czy Technoboyem), które spokojnie mogłyby się znaleźć w którymś dziele tego wielkiego reżysera. Chociaż przy tych pochwałach nie sposób chyba choć przez chwilę poczuć, że coś jest mimo wszystko nie do końca takie, jakim powinno być. Mowa tu o dość dynamicznej, nie zawsze pasującej do nastroju narracji. To przeszarżowanie objawia się głównie podczas onirycznych sekwencji Cienia, gdzie szybkie ujęcia górują nad potrzebnym tam stonowaniem. Ciężko przez to w pełni wczuć się w niepowtarzalny nastrój zarówno fanom powieści, jak i tym, którzy nie mieli z nią nigdy do czynienia – a przynajmniej na początku, wraz z obraniem odpowiedniego kierunku wada ta może równie dobrze stać się zaletą (ale mimo wszystko byłoby lepiej, gdyby nie pojawiały się sceny w typie krwawego prologu, przypominającego z kolei już bardziej następny sezon Spartakusa). Nad całością nieodmiennie czuwa wysmakowana muzyka, w pewnym stopniu niwelując słabsze momenty.
Aktorstwo w ogólnym rozrachunku się sprawdza. Co prawda Whittle pomimo w gruncie rzeczy całkiem dobrej gry jakoś nie do końca chyba poczuł trudną bez wątpienia rolę Cienia (momentami reaguje nazbyt emocjonalnie), ale i to jest do przełknięcia. Jak można było przewidzieć, McShane kradnie całe show. W jego grze można doszukać się energicznego ekscentryka gdzieś w okolicach Ala Pacino w najlepszej formie. Podziwianie jego popisów oratorskich to sama przyjemność – możemy więc odetchnąć z ulgą w kwestii obsadzenia pana Wednesdaya. Reszta obsady nie zdążyła jeszcze nam pokazać klasy – może poza świetnie odegranym Szalonym Sweeneyem przez Pablo Schreibera.
Pierwszy epizod Amerykańskich bogów ma prawo rozbudzać apetyt. Na razie otrzymaliśmy zaledwie kilka kęsów, ale już teraz widać, że prawdopodobnie czeka nas coś naprawdę wyjątkowego. Pozostaje tylko liczyć, że duet Gaiman-Fuller sprawdzi się i kolejne odcinki tylko podwyższą ocenę.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe