I choć „narodowa wyjątkowość” w filmie Domalewskiego portretowana jest z właściwym sobie cudzysłowem, sięgając w tym celu do społecznych absurdów, lęków i komizmów, ani przez moment polskie sreberko nie przykrywa tu mocy samej historii. W odróżnieniu od zbiorowej, diagnostycznej Cichej nocy najnowszy film reżysera znacznie spójniej koncentruje się na jednej, dość intymnej opowieści. Oto bowiem nastoletnia Ola żyje w klimacie polskiej szarości, rodzinnego rozbicia, uzależnienia od papierosów i, najważniejsze, nieopanowanej potrzeby posiadania samochodu. Ta czterokołowa maszyna od początku wyraźnie staje się silnikiem całej opowieści, rzucając bohaterkę w różne geograficzne i emocjonalne okoliczności, zawsze pozostając faktycznym jak i złudnym celem, by dalej iść do przodu. Motywator dość silny, zwłaszcza biorąc pod uwagę skalę ciężaru narzuconej na Olę drogi – w swojej podróży do Wielkiej Brytanii będzie musiała zmierzyć się z nigdy nieodczuwanymi emocjami, stratą, masą niezrozumiałych dla nastolatki formalności i pustką portfela, która jeszcze bardziej pusta zdaje się po przewalutowaniu („Pięć dych za paczkę fajek, chyba cię po****ło?!”).
Mimo pozorów Jak najdalej stąd nie jest jednak „kolejnym smutnym polskim filmem”. Głównie dlatego, że w opowieści Domalewskiego nie czuć tym razem kalkulacyjnego fałszu; szare bloki nie mają dołować, finansowe problemy nie mają budzić współczucia, śmierć nie ma wilżyć oczu. Tak sformułowanie założenia może i sugerują odbiorczą apatię, ale paradoksalnie to właśnie z chłodnym spojrzeniem na filmowe wydarzenia łatwiej będzie nam utożsamić się z percepcją bohaterki. Ta przez cały seans może być jednak dość zagadkowa – jej zmęczone spojrzenie, eksplodująca niespodziewanie agresja i zaskakująca determinacja składają się na postać fascynującą, ale do samej końcówki filmu nieodgadnioną, niedopasowaną do społecznego klucza, niezrozumiałą. Ola jest outsiderką zarówno wśród rodziny, jak i przyjaciół; zarówno we własnym, polskim otoczeniu, jak i „najdalej stąd”, w kontaktach z brytyjską emigracyjną rzeczywistością. W odróżnieniu od Cichej nocy Jak najdalej stąd nie jest już zupełnie opowieścią o wspólnocie, staje się wręcz jej całkowitą antytezą – zbiorowość jest tutaj jedynie sumą składowych, każdej z prywatną motywacją, każdej samodzielnie podchodzącej do walki o przetrwanie w ekonomicznie wycieńczającej rzeczywistości. Indywidualizm tak silny, że pomoc przyjmowana jest z niekomfortową podejrzliwością, a ofiarowana często pod równie nieprzyjemnym przymusem. Tak silny, że kontakt międzyludzki zawsze wiąże się z wysiłkiem i głębokim wydechem zmęczenia, a inicjowany jest tylko dla załatwienia aktualnie niezbędnych spraw. W tak bolesnym krajobrazie Domalewski znajduje jednak nadzieję, która wydobyta w momencie filmowej kulminacji odblokowuje zatkane pokłady piękna i skrapla je na widzowskiej twarzy, jakoś tak tuż pod aparatem wzrokowym.
Wiedząc o tym, warto jednak pamiętać, że Jak najdalej stąd to nie tylko film do płakania. Domalewski zaskakująco trafnie oddaje młodociany folklor kapturów i niechęci do policji, ma świetny zmysł inscenizatorski, a większość jego humorystycznych pomysłów to jednocześnie interesujące społeczne obserwacje. Bohaterowie filmu nie są już przerysowanymi sylwetkami powracającymi dla gagowego impetu, a krwiokostnymi ludźmi, którymi odbiorca jest w stanie się przejąć, a nawet, jeśli ma wolę, próbować się utożsamić. Nawet tak głęboko zanurzone we własnym jednowymiarowym ekranowym jestestwie postacie jak Jakubik czy Preis zostają z korzyścią ograniczone przez reżysera, tworząc jedne z niewielu wiarygodnych, skupionych na detalu i naturalności sylwetek w swoich karierach. Jak najdalej stąd to więc nie tylko tytuł odzwierciedlający głęboką potrzebę eskapizmu bohaterki, ale też dobrze podsumowujący poprawę scenariuszowych i artystycznych walorów samego Domalewskiego. Od takiego kina nie warto uciekać, a jak najdalej to już w ogóle.