Zacznijmy od jednego z najbardziej spopularyzowanych – jednocześnie najprostszych – konceptów. Najpopularniejsza baśń fantasy w kosmosie mieści od groma takich istot. Z tym, że tutaj – jak przystało na uniwersum, w którym spójność technologiczna jest traktowana bardziej jako sugestia niż wymóg – definicja się trochę rozmywa, bo spora ich część to zwyczajne roboty. Mimo to automaty te posiadają cechy antropomorficzne, a nieraz nawet na przestrzeni gwiezdnej sagi potrafiły zyskać autonomię (np. IG-88, słynny android-zabójca). Raczej żadna ich odmiana nie zainspiruje nas do transhumanistycznych rozważań, ale stanowią nieodłączną część popkultury.
Ex Machina Alexa Garlanda to jeden z ciekawszych przykładów, bo porusza nie tylko kwestię człowieczeństwa czy technologiczny progres i zagrożenia z nim związane (choć to ostatnie może nami nieźle wstrząsnąć), ale wkomponowuje też w subtelny sposób tematy nieco bardziej przyziemne acz ciekawe, takie jak relacje damsko-męskie. Niespieszna, w kluczowych momentach łamiąca tempo narracja, gęsty klimat czy budujący nastrój mistrzowski soundtrack Geoffa Barrowa (członka zespołu Portishead) są głównymi czynnikami. Nie da się także przecenić niezapomnianej kreacji Alicii Vikander, której partnerują aktor-kameleon Oscar Isaac i Domnhall Gleeson.
Spory kawał cegły do wizerunku androida w popkulturze dokładają produkcje wchodzące w skład legendarnej serii SF. Co prawda zazwyczaj można było mówić o w najlepszym razie drugoplanowym udziale rzeczonych humanoidów, jednakże nie sposób im odmówić ważnego miejsca w budowaniu świata. Nikogo nie powinno dziwić, że wśród twórców kluczową rolę pełni Ridley Scott. To właśnie on rozpoczyna sagę, jednocześnie przyczyniając się do narodzin jej stałego motywu: obecności złożonych częściowo z materiałów imitujących ludzką skórę androidów . I praktycznie zawsze stanowią one jeden z ciekawszych elementów fabuły. Tak było z Call (Winona Ryder) w nie do końca udanej czwartej części serii czy Bishopem (Lance Henriksen) – w drugiej od Jamesa Camerona. Nie równają się jednak z Ashem (Obcy – Ósmy pasażer Nostromo), z czasem niemal równie niepokojącą personą, co sam tytułowy antagonista. Tutaj swoją robotę zrobił Ian „Bilbo” Holm ze swoim minimalistycznym stylem gry. Dorównuje mu jedynie Michael Fassbender – bezwzględny humanoid należący do nowej generacji „produktów” megakorporacji Weylanda. Same sceny, w których imituje Lawrence’a z Arabii, sprawiają, że trudno by go winić za mankamenty Prometeusza. Co najciekawsze, androidy w uniwersum Obco-Prometeuszowskim są ze sobą ściśle powiązane.
Bardzo inspirująca jest również interpretacja androidów w świetnym tytule od Quantic Dream. Oględnie mówiąc, Detroit: Become Human koncentruje się na społecznych implikacjach istnienia zaawansowanej sztucznej inteligencji. Androidy są niewolnikami przyszłości, potencjalnie perfekcyjnymi pracownikami. Ich powszechność na świecie rodzi jednak szereg rozrastających się problemów. Spośród najpoważniejszych można wymienić rosnące bezrobocie – jako że android jest w stanie wykonać większość prac lepiej niż „zwykła” siła robocza. Z tego powodu spora część społeczności – na czele z niższymi warstwami społecznymi – cierpi bezrobocie. Z powodu mało stabilnych nastrojów w miastach same androidy często przeżywają załamanie systemu, a w skrajnych sytuacjach otwarcie się buntują. To jedno z bardziej kompleksowych i na swój sposób realistycznych ujęć socjologicznego problemu możliwej przyszłości. Ze świecą szukać produkcji filmowej czy serialowej na takim poziomie.
Uwielbiam Blade Runnera 2049, ale mimo wszystko pierwsza odsłona z 1972 roku jest i zawsze będzie dla mnie nieśmiertelna. Roy Batty – w którego perfekcyjnie wcielił się Rutger Hauer – to być może najlepsza postać tego typu nie tylko w produkcjach Scotta, ale być może w całej historii występów androidów na jakimkolwiek ekranie. O ile literacki oryginał Philipa K. Dicka nie przedstawiał ich w zbyt pozytywnym świetle, film Ridleya Scotta dokonał zupełnego przewartościowania tego wątku, dodając im niespotykanej do tamtej pory głębi. Ujmujący humanizm konającego Batty’ego, który wieńczy legendarny już monolog, jest prawdziwym darem dla popkultury.