czwartek, 18.02
Kiedy na zakończenie ośmiogodzinnej projekcji najnowszego filmu Lava Diaza rozległy się gromkie brawa, nietrudno było oprzeć się wrażeniu, że publiczność, która przetrwała seans, klaszcze także sobie. Doceniając konsekwentną wizję filipińskiego reżysera przychodził mi ciągle do głowy film „Geniusz” – gdyby tylko ktoś taki jak Max Perkins zasiadł przy stole montażowym, być może ta przerośnięta kolubryna trwałaby tylko połowę czasu ekranowego, nie tracą nic ze swojego sensu.
Konkurs główny
„A Lullaby to the Sorrowful Mystery”
reż. Lav Diaz
Unikalny styl opowiadania Diaza nie zmienił się od lat. Zamiast wartkiej akcji i szybkiego montażu reżyser stawia na powolny rozwój wydarzeń i postaci, które rosną w nas wraz z czasem. Zabieg ten miał piorunujący efekt w „Norte. Koniec historii”, które opowiadało o powolnej drodze do szaleństwa wskutek popełnionej przed latami zbrodni.
„A Lullaby…” skupia się na wydarzeniach z historii Filipin pod koniec XIX wieku. Mityczną postacią, o której wszyscy rozmawiają jest Andres Bonifacio, uznawany za ojca filipińskiej rewolucji przeciwko hiszpańskim kolonizatorom. Wdowa po nim, wraz z innymi kobietami, poszukuje jego ciała, błądząc po gęstej dżungli. W innym wątku lokalny gubernator plecie skomplikowaną intrygę, by zderzyć frakcje różne rewolucjonistów ze sobą. Kolejny motyw to podróż przez dżunglę śmiertelnie rannego towarzysza Bonifacio, skrywającego pewien sekret.
Wizualny styl filmu jest ascetycznie konsekwentny. Czarno białe zdjęcia, ekspresjonistyczne oświetlone kadry, szerokie plany odrywają obraz od rzeczywistości. Reżyser momentami udaje, że mamy do czynienia z rekonstrukcją prawdziwych wydarzeń, ustawiając teatralnie spotkania postaci i ich rozmowy. Siłą jego poprzednich filmów nie były dialogi, tych jest tutaj jak na Diaza zaskakująco dużo. Widać to w pewnej sztuczności, która bije z wielu scen z dialogami. Kiedy natomiast reżyser zatapia swoich bohaterów w otaczającym świecie, wtedy jego film działa najmocniej. Bijąca z każdej sceny niemoc i cierpienie jest tematem przewodnim „A Lullaby…”. Komentując bogatą i brutalną historię swojego kraju Diaz opowiada o narodzie, który ciągle błądzi i szuka swojej tożsamości i historii. Rozdarty pomiędzy poczuciem winy, pragnieniem wolności oraz strachem przed nią, ciągle musi mierzyć się ze swoimi demonami.
Ocena Movies Room: 60/100
Berlinale Special
„Miles Ahead”
reż. Don Cheadle
Mistrz i ikona jazzu pokazuje zupełnie inną twarz w filmie, który jest bardzo osobistym projektem Dona Cheadle – graon tu rolę główną, jest reżyserem i współscenarzystą. Debiutancka produkcja aktora jest bardzo dojrzała, przemyślana i świetnie zmontowana. Oglądamy Daviesa w trudnym momencie: milczącego muzycznie od pięciu lat, zainteresowanego bardziej braniem narkotyków i przygodnym seksem, a nie graniem na trąbce. Do jego drzwi dobija się dziennikarz „The Rolling Stone” (Ewan McGregor), który chce przygotować artykuł o jego długo oczekiwanym powrocie. Wydawca płyt nie chce wypłacić mu kolejnego czeku z zaliczką. A w czasie imprezy w mieszkaniu muzyka znika taśma z surowymi wersjami do następnej płyty. Poszukiwania jej rozpoczynają szaloną podróż po Nowym Jorku, ale także skłaniają muzyka do zajrzenia w swoją nie tak odległą przeszłość.
Na szczęście Cheadle nie podszedł do spuścizny po Daviesie na kolanach i pokazał artystę jako człowieka borykającego się ze swoimi słabościami i duchami przeszłości, wywoływanymi przez różne przedmioty lub wspomnienia. Najbardziej wzruszający moment następuje kiedy Miles bierze do rąk trąbkę, przykłada ustnik do ust i wydobywa z niej dźwięki niczym amator, który pierwszy raz miał w rękach instrument. Ujęcia z burzliwej przeszłości, nieudanego związku z Frances Taylor (Emayatzy Corinealdi ) zniszczonego przez nałogi i zazdrość, nadają tej szalonej postaci kolejnych ludzkich cech. Dopełniająca całości nieśmiertelna muzyka mistrza, sprawia, że ten momentami nierówny film, pozostawia niezwykle pozytywne wrażenie.
Ocena Movies Room: 73/100
Panorama
„The Ones Below”
reż. David Farr
„Dziecko Rosemary” Polańskiego to jedno z najbardziej oczywistych odwołań, które przychodzi do głowy podczas ogląadnia debiutanckiego filmu Davida Farra. Pożyczony motyw kołysanki oraz matki, która traci zmysły i spokój, ale reżyser nigdy nie zapuszcza się tak daleko, jak polski reżyser. Chcąc trzymać tą opowieść z dala od surrealistycznych wątków, twórca nie może się zdecydować się, że kręci horror, czy dramat społeczny. Ostatecznie zostawia widza siedzącego w rozkroku na płocie, zastanawiającego czy bać się, czy może wyśmiewać zdesperowanych, bogatych mieszczan.
Film opowiada o dwóch parach, które mieszkają w wiktoriańskim domu w Londynie, jedno mieszkanie nad drugim. Jedna z nich po dziesięciu latach w końcu zdecydowała się na dziecko, druga starała się o nie od siedmiu lat. Ciąże obu kobiet dzieli kilka tygodni. Kate i Theresa zaprzyjaźniają się ze sobą, choć stosunek partnera tej drugiej do sąsiadów jest bardziej niż chłodny. Kiedy podczas domowej imprezy dochodzi do tragicznego wypadku i Theresa traci dziecko, stosunki pomiędzy nimi diametralnie się zmieniają. Wszystko pozornie wraca do normy, gdy Kate zostaje mamą. Sąsiedzi, którzy wyjechali na jakiś czas za granicę, wracają i są bardziej niż wylewni w kontaktach z nowymi rodzicami.
Nietrudny do przewidzenia finał opowieści nie pomaga w oglądaniu filmu. Niezamierzona groteska, która pojawia się w kilku scenach, rozbija nastrój grozy i osaczenia.
Ocena Movies Room: 50/100