Pisząc kameralnego, mam na myśli bardzo kameralnego. Wykorzystane w filmie lokacje można policzyć raptem na palcach jednej ręki. Motywy fantastycznonaukowe służą pogłębieniu psychologii bohaterów oraz sprowokowaniu widza do refleksji, a nie temu, aby popisywać się wymyślnymi efektami specjalnymi. Od początku jest zresztą jasne, że twórcy najzwyczajniej w świecie nie mieli na takie rzeczy pieniędzy. Jestem REN to kino korzystające z minimalistycznych środków wyrazu, lecz pasuje to do opowiadanej historii skupiającej się na losach jednej rodziny.
Renata razem z mężem Janem i synem Kamilem prowadzą pozornie normalne życie w spokojnej okolicy poza miastem. Kobieta zaczyna się dziwnie zachowywać, a w domu dochodzi do tajemniczych wydarzeń. Po jakimś czasie rodzina podejmuje decyzję o wyjeździe na terapię do zamkniętego ośrodka. Sytuacja staje się coraz bardziej napięta, gdy przestaje być jasne, czy Renata jest człowiekiem, któremu inni próbują pomóc, czy też uszkodzonym androidem będącym bezbronnym wobec woli męża oraz decydentów z korporacji.
Istotne przy pisaniu o tym filmie jest przypomnienie faktu, że sam Piotr Ryczko urodził się w Polsce, ale wychował w Norwegii. Nie dziwi więc, że jego pełnometrażowy debiut ma więcej wspólnego z kinem skandynawskim. Umiejscowienie akcji w zimie, ponura kolorystyka i stopniowe odkrywanie kart sprawiają, że obraz zbliża się do konwencji posępnego kryminału. Enigmatyczność wydarzeń wynikająca z tego, że rozwój akcji obserwujemy z perspektywy protagonistki, której nie możemy do końca ufać, może być dla niektórych irytująca. Ma to jednak swoje uzasadnienie, ponieważ wkraczamy do jej umysłu, a w pewnym momencie sama przestaje mieć pewność, co jest prawdą, a co złudzeniem. Ryczko w ciekawy sposób podejmuje temat przemocy domowej, mogącej być zjawiskiem dużo bardziej złożonym i niejednoznacznym niż to się wydaje na pierwszy rzut oka.
Nie wchodząc zbytnio w szczegóły fabularne filmu, nie można przeoczyć zaskakującego w tym przypadku wydźwięku feministycznego. W przedstawionej rzeczywistości androidy wyglądają wyłącznie jak kobiety i są zaprogramowane na konkretną zadaniowość wymaganą od nich przez mężczyzn. Gdy się psują, czyli przestają być idealne, są odstawiane na boczny tor, ponieważ łatwo wymienić je na lepszy, pozbawiony wad model. To właśnie ten wymagany przez społeczeństwo perfekcjonizm dotyczący obowiązków domowych lub rodzicielskich staje się sednem opowieści, w której kobieta desperacko poszukuje własnej tożsamości.
W filmie, w którym bardziej niż jakiekolwiek efekty specjalne liczą się zbliżenia na twarze aktorów, bardzo istotny był dobór odpowiedniej obsady. Zachwyca szczególnie występująca w roli głównej Marta Król, nagrodzona za swoją kreację na festiwalu w Trieście. Trudno zignorować jej podobieństwo do znanej z Gwiezdnych Wojen Daisy Ridley, a że chwilami przechadza się w płaszczu i kapturze, to można sobie zacząć wyobrażać, że zaraz w ruch pójdą miecze świetlne. Muszą nam jednak wystarczyć kody kreskowe znajdujące się na stopach postaci kobiecych. Role męskie są mniej wyraziste, co podyktowane jest samą subiektywną narracją. Zdarza się bowiem, że bohaterka odtwarza po raz kolejny wspomnienia, które tym razem wyglądają zupełnie inaczej. Zdjęcia potęgują atmosferę osaczenia, a niektóre sceny mają wywoływać napięcie jak w thrillerze.
Reżyser nie odkrywa nic nowego w ramach dramatu psychologicznego, ani nie proponuje nowatorskich rozwiązań formalnych. Pomimo tego udaje mu się w satysfakcjonujący sposób opowiedzieć dosyć prostą historią, mającą dla niego wymiar osobisty, o czym świadczą napisy na samym końcu filmu. Motywy fantastycznonaukowe są jedynie tłem i zawiodą się pewnie ci, liczący na ich większe fabularne rozwinięcie. Za to widzowie poszukujący w polskim kinie czegoś innego mogą być mile zaskoczeni.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe