Po premierze na tegorocznym Berlinale film w reżyserii Sung-hyun Yoona miał zadebiutować 26 lutego w kinach w Korei Południowej. Nie trzeba chyba przypominać, co się wydarzyło w tym roku. Z premiery nic nie wyszło i tutaj na scenę wkroczył streamingowy gigant. Po pierwotnych ustaleniach produkcja miała trafić na platformę 10 kwietnia. Doszło jednak do konfliktu pomiędzy koreańskim studiem produkcyjnym Little Big Pictures a Contents Panda – firmą zajmującą się międzynarodową dystrybucją. W wielu krajach były już dogadane umowy licencyjne, więc ewentualna dystrybucja na platformie streamingowej skomplikowałaby sytuację pod względem prawnym. Udało się jednak dojść do porozumienia i ostatecznie Czas łowów wylądował na Netflixie 23 kwietnia.
Zaczyna się jak typowy film opowiadający o przygotowaniach do napadu. Jun-Seok wychodzi z więzienia po trzech latach odsiadki. Czekają na niego dwaj kumple, ale świat zdążył się trochę zmienić. Po kryzysie ekonomicznym Korea Południowa przeobraziła się w dystopijną rzeczywistość. Lokalna waluta straciła na wartości, a dla młodych perspektywy na polepszenie swojego losu są praktycznie zerowe. Przyjaciele zgarniają jeszcze jednego starego znajomego i we czwórkę zaczynają planować skok na kasyno. Nielegalne kasyno, więc liczą na to, że taki napad nie będzie obchodził stróżów prawa. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to nawet nikt się nie domyśli, czyja to sprawka.
Sung-hyun Yoon od razu wrzuca nas do świata niedalekiej przyszłości, nie różniącego się jednak zbyt wiele od rzeczywistości, którą znamy. Dopiero po kilkunastu minutach możemy nieco bardziej zorientować się w sytuacji dzięki rozmowom bohaterów. Nikt nie spieszy się z ekspozycją, możemy poznać grupę przyjaciół oraz ich wzajemne relacje. Sam napad będzie jedynie przystankiem, ponieważ jak to zwykle w takich filmach bywa, scenariusz skupi się na pokazaniu konsekwencji. Na poszukiwania sprawców wybierze się spektralny zabójca – zaprezentowany w taki sposób, jakby władał nadludzką mocą. Stąd właśnie tytuł, bo kilka nietrafionych decyzji wystarczy, aby nagle bohaterowie stali się zwierzyną łowną. Od mniej więcej połowy twórcy wrzucają nas w wir akcji i nieustannie podbijają napięcie. Kiedy wygląda na to, że wreszcie pojawi się chwila, aby odetchnąć, pojawia się kolejna scena polegająca na desperackich próbach utrzymania się przy życiu.
Czas łowów miał premierę na prestiżowym festiwalu, lecz bliżej mu do b-klasowej fantazji niż kina społecznie zaangażowanego. I absolutnie nie jest to wada – po prostu sytuacja panująca w kraju zostaje na początku ledwie naszkicowana, a potem twórcy wyraźnie tracą nią zainteresowanie. Zasady funkcjonowania państwa oraz egzekwowania prawa pozostają dosyć niejasne. Film Sung-hyuna Yoona to spełnienie marzeń dla ludzi lubujących się w wymyślaniu sloganów trafiających potem na okładki DVD. Połączenie Zabójstwa Stanleya Kubricka z Terminatorem Jamesa Camerona. Michael Mann po zażyciu południowokoreańskiej amfetaminy. I tak dalej. Reżyser wydaje się być zafascynowany kinem amerykańskim, bowiem w jego filmie można odnaleźć wizualne cytaty ze Scotta, Finchera lub Tarantino. Mogłoby to pewnie być niestrawne w rękach innego twórcy, jednak on potrafi kreować poczucie stałego zagrożenia, a pomaga w tym imponująca strona wizualna.
Przy takich obrazach zawsze trochę szkoda, że seans może się odbyć wyłącznie w domowych warunkach. Sung-hyun Yoon jest bowiem kolejnym z południowokoreańskich reżyserów posiadającym niesamowite wyczucie symetrii oraz mającym kilka znakomitych pomysłów na kompozycję kadru na minutę. Istotną rolę odgrywa oświetlenie, ponieważ wiele scen rozgrywa się w nocy. Zgrabnie poradzono sobie z ograniczeniami budżetowymi. Na dystopijną rzeczywistość składają się starannie wybrane lokacje oraz perspektywa filmowania – ludzie wydają się malutcy przy ogromnych budynkach. Ponadto wiele sekwencji rozgrywa się w gęstej mgle, przez co dalszy plan staje się niewyraźny. Potęguje to atmosferę izolacji wynikającą również z małej ilości statystów, a także pozwala ograniczyć finanse przeznaczane na tworzenie scenografii.
Rozczarowuje niestety przeciągnięty epilog, który sprawia wrażenie, jakby został przez kogoś dodany wbrew woli reżysera. Finał sugeruje, że będzie można do tego świata jeszcze wrócić i nakręcić ciąg dalszy. Ten niepotrzebny zabieg rodem z serialu psuje starannie budowany klimat, a ponadto wcale nie puentuje tej historii w satysfakcjonujący sposób. Problem leży więc po stronie scenariusza, ale gdy Sung-hyun Yoon napisze kiedyś lepszy tekst lub znajdzie sobie własnego Mateusza Pacewicza, to być może zrealizuje naprawdę wielkie kino.