Zgadza się, jesteśmy dziadami… – recenzja filmu Bad Boy

Kiedy Patryk Vega szumnie zapowiedział, że polskiej piłce w jego kinie też się oberwie, nie powiem, wywołał u mnie zainteresowanie większe niż wcześniejszymi produkcjami. Nawet mimo faktu, iż siedzenie na Polityce było jedną z największych katorg roku ubiegłego, nie da się ukryć, że film z mojej branży z rozmachem kina Vegi mógłby mi przywrócić przyjemność z oglądania jego produkcji. Tę wstydliwą, tę, którą chowam w sercu głęboko dla siebie, ale jednak przyjemność. Warunek był jednak jeden, reżyser znów na potrzeby Bad Boya musiał przyjąć pozę gościa świadomego. Świadomego niedoróbek, targetu oraz powagi swego kina. W tym zakresie się przy najnowszej produkcji udało, jednak razi w oczy kilka innych.

Vega po wyskokach, w których ujawnia prawdę o którejś z elit, lubi wrócić do tego, w czym czuje się najlepiej. Oczywiście w międzyczasie zapowie pięć Polityk i całą trylogię Kobiet mafii, ale gdy już z tego pomysłu się wycofa, napisze kolejny scenariusz produkcji sensacyjnej o policjantach, prawnikach i złych ludziach. Bad Boy też kończy się w sposób, który jednoznacznie zapowiada sequel. Jeśli Wam się jednak ten film mocno spodoba, poczekałbym na jego wynik finansowy. Może się bowiem zdarzyć, że przy zapowiedziach następnego reżyser kontynuowanie tej historii odwoła.

Historia zaczyna się, według moich niedługich obliczeń, w roku 2004. Ojciec dwóch chłopaków, wielki kibic Unii Warszawa po wywołaniu burdy z kibolami pod innymi barwami, robi podobną we własnym domu. Kończy się ona tragicznie i nie może nie mieć wpływu na dwóch młodych chłopaków, którzy w tym domu się rozwijają. Ci chłopcy to nasz Piotr i Paweł, główni bohaterowie filmu. Akcja zostaje przeniesiona o 15 lat, kiedy jeden z nich jest policjantem, a drugi jedną z grubszych ryb na trybunie ultrasów Unii. Od tej pory zacznie się ich rywalizacja.

fot. Ola Mecwaldowska

Jako że Unia mocno podupada, Pablo wpada na pomysł, żeby wykupić klub. Może to zrobić, bo zmęczony życiem i aferami prezes oddał pod klub pod strzechy towarzystwa sportowego, a piękna Pani prawnik pomogła kibicom znaleźć w jego statucie takie zapisy, które bez problemu pozwolą im przejąć klub. Czy już brzmi to Wam znajomo? Myślę, że ci, którzy śledzą polską piłkę nożną i to, co dzieje się za jej kulisami już odnaleźli się w sprawie. Vega jednak, w przeciwieństwie do Polityki, w tym filmie jest powściągliwy. Nie nadaje swoim bohaterom cech prawdziwych osób, a także, paradoksalnie, dociskając gaz, odrealnia swój film w dobrą stronę. Tutaj działacze jadą po bandzie, trup się ściele, a i połamane i obcięte kończyny zdarzają. Dobrze, że Janusz Jojko nie miał takich zarządców…

Jak już wspomnieliśmy pierwszego w tym tekście piłkarza, to pogadajmy o piłce. Długo to nie potrwa, bo jest jej w Bad Boyu raczej mało. O ile sceny z kibolami kręcone podczas prawdziwych meczów wyglądają całkiem naturalnie, o tyle piłka na zielonym boisku jest już bardzo biedna. Reżyser, choć powierzchownie, zagłębia się w również w problemy piłkarzy, jednak nie jest w stanie opowiedzieć o nich bardziej subtelnie. Jak się im nie płaci, to nie biegają i przepuszczają piłki, podkupiony bramkarz po prostu wrzuca sobie futbolówkę do bramki, a facetowi, który nie trafi na pustaka, zostanie połamana noga. Ot, tak właśnie działają kluby w tej naszej rodzimej ekstraklasie. Vega chyba nie rozumie, że w tym leży magia tej ligi, że Ci goście tak jak widzimy, grają na całkiem poważnie.

fot. Ola Mecwaldowska

Mecze mieliby nam ubarwić Sławek Peszko i Kamil Grosicki, jednak zatrudnienie ich to typowy marketing, niemający żadnego znaczenia dla filmu. Obaj panowie migną w tym filmie tylko raz, potem się już nie pokazując. Zagrają w jednym meczu, mimo że pokazuje się nam ich kilka. Może Unia musiała ich sprzedać, bo znowu w budżecie nie było założonego hajsu z Ligi Mistrzów.

Jeśli jest element, który tak szczerze można w tym filmie wyróżnić, to są to kreacje Katarzyny Zawadzkiej i Antka Królikowskiego. Widać, że oboje czują bluesa i ewidentnie odnajdują się w klimacie proponowanym przez filmy Vegi. Reżyser już zapowiedział, że ten drugi wejdzie z nim na plan jeszcze co najmniej trzykrotnie. Za każdym razem, jak tylko dostanie swobodę, może wyjść z tego ciekawa rola. Ta właśnie taką jest, głównie dlatego, że jej swoboda nie jest łamana przez tabloidową otoczkę znaną z Polityki. Reszta obsady, łącznie z ważnym dla głównego wątku Maciejem Stuhrem, ma jednak wyraźnie niedopisane postacie.

fot. Ola Mecwaldowska

Czymś, na co koniecznie chciałbym zwrócić w tym filmie uwagę, jest rola seksu. W męskim kinie i w pojęciu reżysera zawsze był on walutą, którą można było zdobyć wszystko, a także wszystkich owinąć wokół palca. Dlatego też z gracją i subtelnością właściwą dla tego filmu, Vega postanowił uczynić jednego z braci impotentem. W tym przypadku pole position w drodze po serce kobiety będzie więc wyraźne. A seksu, określanego znanym wszystkim dobrze pięknym swojskim słowem na r, mnóstwo.

Choć Vega uciekł w tym filmie od bycia moralizatorem, w dalszym ciągu obiecał nieco więcej, niż w finalnym produkcie się znalazło. Deklaracje te przykryły rzeczy, które rzeczywiście w tym filmie się udały i sprawiły, że nie będzie on w stanie nawiązać walki z innymi sensacyjnymi tytułami początku tego roku. Gdyby seans tego filmu był meczem, potrzeba byłoby do wytłumaczenia go takiego Grzegorza Skwary, który dał swego czasu najbardziej znany pomeczowy wywiad w historii polskiej piłki. Jego więc, także z tytułu, serdecznie pozdrawiam.

Redaktor prowadzący działu recenzji filmowych

Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.

Kontakt pod [email protected]

Więcej informacji o
,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?