Rings – recenzja kontynuacji kultowego horroru

Nowe technologie nie są straszne. Praktycznie wszystkie horrory odwołujące się do nich to badziewia. Pytanie jednak, co w jeszcze większym stopniu nie zdaje egzaminu w straszeniu publiki? Odgrzewane pomysły. Nikt o remake, sequel, spin-off czy czymkolwiek Rings jest nie prosił, dostaliśmy go wszyscy. Nie ma co ukrywać, wyszło słabo, naprawdę słabo.

Zacznijmy od ciekawostki – większość ujęć ze zwiastuna pochodzi z finalnego aktu tego potworka. Scena z wyciąganiem włosów z gardła to dosłownie ostatnia minuta filmu. Co z tego wynika? No właśnie nie mniej, nie więcej jak to, że przez pierwszą połowę Rings nic się nie dzieje. Znana z zapowiedzi do bólu przyzwoita, karykaturalnie naiwna i nieco głupiutka bohaterka rusza śladem swojego bezsensownie zaginionego chłopaka i odkrywa, że na lokalnym uniwerku prowadzone są eksperymenty na temat tej podmokłej małolatki, co ewidentnie przesadza z zaczesywaniem włosów do przodu. Jej obecność jednakże ma dostarczyć naukowych dowodow istnienia życia po śmierci. Brzmi głupio? Jest gorzej. Nie przez przypadek Julia zapoznaje się z wiadomym filmem i teraz Samara przyjdzie też po nią. Czy dziewczynie uda się odwrócić los? Jaką tajemnicę skrywa wychodząca z telewizora morderczyni? Kim są rodzice Samary?

Zobacz również: recenzja o wiele lepszego horroru – Autopsja Jane Doe

Pomyśleć, że powrót po tylu latach spowodowany był pojawieniem się dobrego pomysłu na kontynuację. Nic z tych rzeczy. Ten pozornie nowy film zawiera praktycznie same odgrzewane koncepty. Swoją inspirację czerpał zresztą głównie ze Strasznego filmu 3. Popełnia przy tym największy możliwy błąd – jest przeraźliwie nudny. Nawet emocjonujące otwarcie w samolocie, nie dość że idiotyczne, to jeszcze z resztą fabuły zupełnie się nie łączy. Sceny trwają w nieskończoność, bohaterowie dzielą skomplikowanie charaktelogiczne z przeciętną amebą, a ich zachowanie świadczy o ciut niższym IQ niż u moich mrówek z kuchni, które przynajmniej potrafią działać kolektywnie. Oczywiście grająca główną rolę Matilda Anna Ingrid Lutz w pełni zasłużyła na medal z kartofla i dyplom ze szkoły okazywania emocji imienia Kristen Stewart, a jej chłopak wcale nie wypada lepiej. Całe straszenie ogranicza się do wymuszonych scare jumpów i nawet rozkładanie parasola w deszczu zrealizowano jako potencjalny straszak. Scenarzysta to otwarcie powinien przeprowadzić w zupełnie innym miejscu niż w filmie, też oczywiście tam, gdzie nie docierają promienie słoneczne.

Sama historia nie zawiera prawie żadnych budzących grozę sekwencji. Bliżej jej do kryminału i to takiego, gdzie obeznani z poprzednią częścią cyklu ludzie właściwie większość już będą wiedzieć. Napięcie buduje się z patrzenia w okno i zapalania papierosa. Nawet to ładne, ale do niczego nie prowadzi i po kilku takich zabiegach widz zaczyna błagać, by Samara wyszła z ekranu kinowego i ukróciła jego męki. Mimo tak ikonicznego zabójcy, którego znów się wybiela, o dreszcz mają nas raz za razem przyprawiać halucynacje, wizje i sny – najbardziej sztampowe motywy kinematografii – podczas gdy na jawie panuje sielanka. Gdyby to was jeszcze nie przekonywało, czas na odrobinę statystyki – Samara zabija w tym badziewiu dosłownie jedną osobę. Mało imponujący wynik.

Jedyna, warta uwagi rzecz, której wam zresztą nie powie zwiastun filmu, to że występuje tutaj Leonard Hofstadter. Na szczęście nie w jakiejś małej, epizodycznej rólce, ale uczciwej drugoplanowej kreacji, która droczy się z jego wizerunkiem ofermowatego, poczciwego naukowca. Jako jedyny z bohaterów wykazuje oznaki osobowości i refleksji, mimo że fabularnie dano mu wyjątkowo niewdzięczne zadanie logicznego uzasadnienia tej nudy. Nawet taka zjechana przez krytykę Aplik@cja zawierała oryginalne koncepty wizualne, a przede wszystkim co chwila serwowała sceny męczenia głównych bohaterów, gdzie kilka osób w trakcie wydarzeń ginęło. Tutaj pozostaje się bać chyba ślepego Vincenta D’Onofrio, co finalnie wypada przekomicznie i pokazuje nieporadność postaci, którym niby powinniśmy kibicować.

Takiego festiwalu wtórności ze świecą można szukać. Wśród kiepskich remake’ów znanych horrorów jak chociażby Carrie, Poltergeist czy Blair Witch recenzowany Rings wyróżnia się zerową ilością atrakcji przygotowanych przez twórców oraz brakiem nowych pomysłów. Nawet miłośnicy słabych produkcji nie znajdą żenujących wtop, z których można by się pośmiać. Bliskimi kadrami i głośnymi dźwiękami widza niczym tego niedorozwiniętego idiotę z lekkim syndromem Downa notorycznie przekonuje się, że zaraz zobaczy coś strasznego. Może niektórzy podskoczą raz lub dwa z wrażenia, nikt jednak nie zobaczy tu dobrego filmu. Sztandarowy przykład odcinania kuponów i naciągania kinomanów.

Zobacz również: recenzja Split – dobrego thrillera w reżyserii M. Night Shyamalana!

Dziennikarz

Miłośnik prawdziwego kina, a nie tych artystycznych bzdur.
Jeśli masz ciekawy temat do opisania, pisz tutaj - [email protected]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?