Do trzech razy sztuka, z czego drugi raz był naprawdę zabawny. Cóż, przyznam, że mam słabość do marki Jumanji, skoro poprzednio tak swobodnie ją reanimowali. Jestem człowiekiem wychowanym na przebojach lat 90., a idea planszówki wciągającej w swój świat była przerażająca i komentatorska dla kultury eskapizmu. Jej reanimacja sprzed dwóch lat była w dodatku dziełem udanym, zadającym ciekawe pytania na temat istoty płciowości, ról społecznych oraz sytuacji, które determinują nasze zachowania (i poniekąd – osobowość). Jaki jest trzeci film z tego cyklu? Upraszczając – tematycznie taki sam jak poprzedni, tylko, że nieco gorszy formalnie, bo nie atakujący z zaskoczenia. Z jednej strony szkoda, a z drugiej może wcale nie należy od tej marki oczekiwać już cudów.
Podobnie jak od życia Spencer Gilpin. Chłopak nie został bohaterem w świecie rzeczywistym i trudno do niego powrócić całym sobą, skoro jest w nim zwykłym nerdem, a w Jumanji nosił ciało The Rocka. Jego dziewczyna wydaje się całkiem nieźle bawić bez niego, a koledzy trochę się porozjeżdżali. Jeszcze niedawno całą paczkę łączyło doświadczenie przeniesienia się do świata Jumanji, a teraz również i to pozostało jedynie wspomnienie niczym romansu z poprzedniego lata. Co robi nasz bohater? Uruchamia ponownie grę, która – jak wiemy – przenosi swoich użytkowników do tajemniczej dżungli. Kiedy Spencer znika, jego kompani ruszają mu z pomocą. Co więc się zmieniło się w fabule względem poprzedniej odsłony? Ano do paczki dołącza dwóch dziadków, w których wcielają się Danny De Vito oraz Danny Glover. Niby powinno to generować mnóstwo żartów oraz tonę ciekawej dynamiki między postaciami, ale jest powodem mnożenia geriatrycznych żartów.
Mimo kilku zgrzytów poprzednik, będący typowym reprezentantem przygodówki, zagłębiał się całkiem mocno w tematykę awatarów. Czy herosami jesteśmy od zawsze, a jedynie biologia nas ogranicza? Jak to jest poczuć, że ma się władzę albo że przez chwilę żyje się w ciele kogoś, kto jest naszym przeciwieństwem? Gdzie leży granica wniknięcia w nową skórę? Czemu lubimy role playing? To były ciekawe kwestie natury ontologicznej, które nieco rozmywają w sequelu. Tym razem największa ilość żartów oparta jest na kulturowym micie starca, który obsesyjnie pragnie młodości, a niektóre konkluzje bardzo nieelegancko prowadzą do cynizmu, bo jest to kolejny film z wysokobudżetowych franszyz, który naśmiewa się z kultury nieocenionych przodków. Rolą De Vito jest bycie obleśnym typem, a Glovera – niedołężnym cieleśnie i umysłowo. Zresztą przyznajcie sami – De Vito wchodzący w ciało The Rocka to żart stary jak świat i powinien pozostać w piwnicy z napisem „lata 90”, kiedy ten sam aktor odgrywał bliźniaka Arnolda Schwarzeneggera. Ta kontrastowość przestała być śmieszna wraz z nadejściem do kin Matrixa.
Mimo wszystko wciąż jest to zabawna komedia, która bazuje na charyzmie swoich aktorów. Jack Black jest w swoim żywiole, Kevin Hart odnajduje się w konwencji leciuteńko, a Karen Gillen powtarza dobrze ograne myki aktorskie, które reagują na to, co do zaoferowania ma konwencja. Wystarczające dla naszego portfela są niekiedy umowne efekty specjalne, narracja (podobnie jak w poprzedniku) próbująca zaadaptować się do czasów elektronicznej rozrywki, a także skoczna ścieżka dźwiękowa. Kontynuacja ta jednak dowodzi, że Jumanji musi odczekać kolejne lata, zanim będzie można poprzez jej ideę powiedzieć ponownie coś ciekawego o świecie. Wprawdzie w pierwszym filmie była to planszówka, a w drugim – stara gra typu SNES, jednak w trzeciej części nie dochodzi do mutacji komentarza na temat zmieniających się czasów i form zabawy. Żadna to nowa jakość, a jedynie łatka aktualizująca poprzednika. Za mało.